Reminiscencje z Warszawskich
Targów Książki 2014- szalony bieg debiutującej pisarki.
Od momentu, kiedy dowiedziałam się,
że moja książka będzie wystawiona na Warszawskich Targach Książki doznałam
jakiegoś amoku. Byłam w euforii. Ten stan znają wszyscy pisarze, autorzy,
literaci, kiedy ich pierwszy tekst ukazuje się publicznie. Ten wewnętrzny szok,
ta wewnętrzna duma, która cię rozpiera, ten wewnętrzny amok, w który wpadasz
jak przysłowiowa śliwka w kompot. Po szaleńczej jeździe do Warszawy z mojej
zapyziałej wsi, po cudnej, nowoczesnej autostradzie, gdzie każdy MOP (Miejsce
Obsługi Podróżnych), ( a ja w swojej naiwności myślałam, że to szczotka do
mycia podłogi, złożona z dużej ilości sznurków) to stacja benzynowa plus kilka
ławeczek, WC, prysznic, wyglądały dokładnie tak samo. Podobieństwo było tak
duże, że gdyby nie fakt, że wracając jechaliśmy w przeciwnym kierunku, dałabym
sobie głowę uciąć, że jestem w tym samym miejscu, a ekrany wyciszające
ustawione wzdłuż całej trasy powodowały, że tylko fragmenty przeźroczystej pleksi
z ptakami naklejonymi na ich tle, sprawiały iż wiedziałam,że przemieszczamy się
jednak do przodu. W końcu jednak po drodze pełnej absurdów dotarliśmy do
stolicy. Wiedzieliśmy, że mamy przebrnąć na druga stronę Wisły. Dobrze, że to
nie czasy Warsa i Sawy i mieliśmy do dyspozycji kilka przepięknych mostów.
Zaparkowaliśmy przy jakimś stanowisku budowy drugiej nitki metra i w ogromnym
upale brnęliśmy po kostki w żwirze ku cywilizowanemu światu. Dobrnęliśmy.
Stanęłam na wprost wejścia na stadion, podparłam się łokciami pod boki i
wydobyłam z siebie mozolne:
– Uff!
Korona stadionu Narodowego imponująco
górowała na tle błękitnego nieba a zapach wilgoci z wiatrem niesiony był od
strony Wisły.
Po pokonaniu drogi, oczywiście pod
górkę, ocierając pot z czoła i w duchu przeklinając mojego małżonka zwanego
małżem, że w swojej upartości zaparkował tak daleko, a parking pod stadionem
był zajęty w jednej dziesiątej swojej pojemności, przekroczyłam wreszcie bramę
magicznego kręgu zwanego Warszawskie Targi Książki.
Przekroczywszy próg magicznej
świątyni książki miałam w głowie jeden cel: odnaleźć stoisko, na którym
wystawiana jest moja powieść. Okazało się to nie lada wyczynem z dwóch powodów.
Po pierwsze z powodu niezliczonej ilości gawiedzi, krążącej to tu, to tam,
zwykłego szarego tłumu przeplatającego się
ze znanymi z prasy i telewizji twarzami,
po drugie z powodu niezliczonej ilości uśmiechających się do mnie
książek, których każdą chciałabym ze sobą zabrać. Założyłam wirtualne okulary z
numerem stoiska i brnęłam do przodu nie zwracając uwagi na to,że podeptała mnie
znana prezenterka pogody Omena Mensah i moja głowa omal się nie urwała, żeby
jeszcze w przelocie zobaczyć jej powiewające w pędzie loki. Pozostałam obojętna,
kiedy musiałam przemknąć obok stoiska gdzie Marek Niedźwiecki z zabójczym
uśmiechem rozdawał autografy. Monika Jaruzelska podpisująca swoja książkę nawet
nie zwróciła mojej uwagi, jak właśnie czytacie. Wszystko to nic, stanowisko
45/DFd, oto mój cel. Przebiegłam jak tornado przez cały poziom zerowy
zatrzymawszy się na chwilę przy stanowisku z kolejką do autora. Zatrzymałam
się, bo kolejka wydawała się wyjątkowo długa. To K. Grochola podpisywała swoje
dzieła.
– O cholera! – pomyślałam w
roztargnieniu. – Szkoda, że nie mam czasu na to by spędzić kilka godzin w
kolejce do pani Kasi i pobiegłam dalej.
– Veni, vidi, vici – jak Cezar
dotarłam do celu, zobaczyłam i zwyciężyłam i sfotografowałam.
I wtedy osiągnąwszy swój cel,
zatrzymałam się i odwróciłam się. Patrząc na tłum, który właśnie minęłam,
zadałam sobie pytanie: Czy aby na pewno chcę być małpą na wybiegu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz