Jantar z mojej wyobraźni.

Jantar z mojej wyobraźni.

sobota, 4 stycznia 2014

Jantar i Słońce. Rozdział 11.


ROZDZIAŁ 11.

 Wróciły do leżącego na śniegu Marcusa. Nadal był nieprzytomny. Potężny guz tkwił na jego czole. Zostały same, na dodatek bez Aurory. Ciekawe czy  pilot zdaje sobie sprawę z nieletniego pasażera. Jeśli tu nie zamarzną, to i tak za chwilę ich zlokalizują. To tylko kwestia czasu.

Jantar była zrozpaczona. Uprowadzono jej córkę, a mąż leżał nieprzytomny. Zostali sami na nieprzyjaznej ziemi, wokół szalał wiatr, było ciemno. Nie mieli ze sobą nic, co pozwoliłoby im przeżyć. Było lodowato, mrocznie,  nieprzyjemnie.

Marcus powoli zaczynał odzyskiwać  przytomność.
Gdy się ocknął i zorientował, co się stało, ból          w jego czaszce przybrał na sile.
-A gdzie Aurora?
-Została w samolocie i wszystkie nasze rzeczy też: laptop, pieniądze, dokumenty. - przerażona Jantar komentowała wypadki.
-Nasze biedne dziecko, samo z obcym facetem.       - załkał zatroskany Marcus.
-Przynajmniej nie zamarznie jak my.

Wszyscy troje widzieli beznadziejność swojego położenia.
Zdawali sobie sprawę ze swojej bezsilności.

Nagle wśród huku wiatru usłyszeli warkot silnika.
Spojrzeli po sobie zdziwieni trochę szybkością reakcji kromeriańskich agentów. Musieli się czaić w pobliżu i czekać na nich. W końcu znali cel ich podróży.
Wpatrywali się w niebo zdając sobie sprawę ze swojej niemocy. To koniec, zbiją Marcusa, a je zabiorą obie na Kromerię i uwiężą na setki lat. Tylko, co się stanie z ich biedną córeczką?
Było ciemno, więc długo słyszeli tylko warkot silnika.
Zdawali sobie sprawę, że wylądował. Z huku wiatru dało się słyszeć nawoływania. Niewyraźnie, ale coraz wyraźniej rozpoznawali damski głos, co ich nieco zdziwiło.
Głos stawał się coraz bardziej uchwytny, aż         w końcu usłyszeli.
-Mamo! Tato! Miriam! Gdzie jesteście?- był to głos Aurory, jakże miły dla ucha w ich sytuacji. Nie mogli uwierzyć własnym uszom i oczom.
W ich kierunku biegła Aurora, a za nią Lars.
-Tu jesteśmy!- zaczęli krzyczeć wszyscy, jeden przez drugiego.
-Dobrze.... , że żyjecie – padli sobie w ramiona.
-Ale macie córeczkę, nie ma, co? To diabeł wcielony. Jak się tylko zorientowała, co się stało, rzuciła się na mnie z pazurami? Zaczęła gryź, drapać, wrzeszczeć, ze jestem bez serca. O mało, co nie spowodowała katastrofy. Tak długo się ze mną szarpała, aż obiecałem jej, że po was wrócę. - relacjonował pilot trochę zażenowany, trochę rozbawiony całą tą sytuacją. - Zbierajcie się, bo mi jeszcze samolot ktoś zwinie.


Z mozołem pokonali pod wiatr te kilkanaście metrów do maszyny. Usadowili się w niej z dużą ulgą.
-Kochana córeczka!- ściskali się z zapałem.
-Ładnie mi,  kochana. -roześmiał się Lars. - Gdyby umiała pilotować samolot pewnie by mnie obezwładniła.  Tylko jej możecie podziękować za ocalenia, bo ja spanikowałem, przyznam się szczerze.
-Chciałeś nas zostawić na pewną śmierć na tym pustkowiu. –zdenerwowała się Miriam. - To nazywasz paniką?
-Co miałem robić? Celowałyście do mnie z jakiejś dziwacznej broni i jeszcze te zniknięcia związane raczej z wami. - tłumaczył się zapamiętale. -A tak swoją drogą zabierzcie sobie tą zabaweczkę i tak nie wiedziałbym jak tego użyć. - wyciągnął rękę z dezintegratorem.
Jantar odebrała swoja własność.
-Dalej macie zamiar prowadzić te swoje badania? Czy mam was odwieźć z powrotem do Oslo?
-Jak daleko odlecieliście? – zapytała Miriam obawiając się, że za daleko.
-Jakieś 10 km .
-Nic dziwnego nie zauważyłeś w czasie lotu?
-Jak mogłem coś widzieć, skoro cały czas walczyłem z tą małą lwicą?- mrugnął okiem do Aurory.
-Zawieź nas do najdalej na północ położonej jakiejś wioski. - zadecydowała Jantar.
Mimo wszystko mieli zamiar kontynuować dalej swój plan ukrycia się. Pilot kiwnął głową i zajął się nawigacją samolotu.

Po godzinie lotu wylądowali w małej wiosce rybackiej, położonej tuż nad brzegiem morza. Było zupełnie ciemno. Słyszeli tylko szum rozbijających się o skały fal.
Wysiedli wszyscy z maszyny i rozejrzeli się wokół siebie. Kilka drewnianych domków na wysokich palach, jeden sklep, jakiś pub i to wszystko. Kompletne pustkowie wokół.
Skierowali kroki do pubu, który jednocześnie wyglądał na dom.
Muszą się ogrzać, cos zjeść i zastanowić nad przyszłością.
W środku było przytulnie i ciepło. Jantar
i Miriam w popłochu rozejrzały się w poszukiwaniu źródła tego ciepła. Na szczęście nie był to stojący pośrodku pubu kominek, w którym pali się  drewnem. Odetchnęły z ulgą.
Lars przywitał się serdecznie z barmanem,           a   jednocześnie właścicielem hoteliku na piętrze. Rzadko miewali tu gości. Objaśnił mu po norwesku, że jego pasażerowie są naukowcami, którzy chcą się tu osiedlić na jakiś czas. Załatwił im na razie pokój na górze i uzyskał obietnicę, że rozejrzy się dla nich za jakimś domkiem.
Język norweski był dla nich zupełnie obcy. Musieli mu zaufać, że nie naopowiadał mu jakichś bredni o nich.
-Dobre wieści. Na razie możecie zatrzymać się tutaj, a potem właściciel pokaże wam chatę, którą niedawno opuścili amerykanie. - zawołał Lars         z daleka po angielsku. - Zamówić coś do jedzenia?
Cała czwórka strudzonych podróżników ochoczo pokiwała głowami.

Po chwili przed nimi postawiono pięć talerzy            z wyśmienicie wyglądającym łososiem i cztery szklaneczki gorącego trunku, a dla Aurory gorącą herbatę.
Zabrali się ochoczo do jedzenia. Lars objaśnił im, że zostają tu na noc. Nie mieli nic przeciwko temu, byli znużeni, zmarznięci, choć wlany w ich żyły gorący rum rozgrzał ich nieco. Okazało się, że w wiosce mieszka jedna młoda kobieta, która zna język angielski. Jakoś sobie dadzą radę. Ulżyło im. Najbardziej w tej chwili obawiali się o to, jak się dogadają z mieszkańcami wioski.

Po obiedzie, bo jak się okazało był kwadrans po czwartej, właściciel pubu zaprowadził ich do pokoju na piętrze. Padli na łóżka i prawie natychmiast zasnęli.
Spali szesnaście godzin.
Rano obudziło ich pukanie do drzwi. Spojrzeli na zegarek.
Było dziesięć po dziewiątej. Tylko rano czy wieczorem? Za oknem było tak samo ciemno jak wcześniej.
To ich pilot przyszedł się pożegnać.
-Dzień dobry, śpiochy. - roześmiał się. -Spaliście tylko szesnaście godzin, czas wstawać.
-Dzień dobry, choć nie wiem czy to dzień czy noc. -zaspanym głosem odezwał się Marcus.
-Będziecie się musieli do tego przyzwyczaić. Tu tylko przez dwa miesiące świeci słońce, ale wtedy dla odmiany w ogóle nie zachodzi. Macie przed sobą osiem miesięcy ciemności.
Jakoś ich to nie zmartwiło.
-Właściwie przyszedłem się pożegnać. - ciągnął dalej Lars. -???Wracam do Oslo. Jak będziecie chcieli wracać, zadzwońcie do mnie.  Numer mojego telefonu zna właściciel pubu.
 Właśnie! On ma na imię Ole. Obiecał, że się wami zajmie. Jeszcze dziś pokaże wam chatę po tych Amerykanach, co niedawno wyjechali. Jest też Bea – to ta dama, która zna angielski. - plótł jak najęty.
Potem wyściskał się z każdym z osobna, ucałował serdecznie Aurorę. Mimo tych wszystkich dziwnych wydarzeń bardzo ją polubił.
-Do zobaczenia!- rzucił przez ramię i tyle go widzieli.

-Nawet mu nie podziękowaliśmy. - pierwsza        z osłupienia ocknęła się Jantar - W końcu tyle dla nas zrobił.
-W sumie okazał się być życzliwym człowiekiem, pomijając fakt, że nas chciał porzucić, ale trudno mu się dziwić. Pod presją wycelowanej w siebie broni człowiek robi różne głupoty.                             - podsumowała Miriam.

Zeszli na dół do pubu, zastanawiając się jak dogadają się z Ole. Na szczęście czekała tam na nich też Bea.
Zjedli śniadanie, złożone z jajecznicy i tostów, po czym cała szóstka wybrała się na wycieczkę po wiosce.
Ole i Bea zaprowadzili ich do jednego z podobnych do siebie drewnianych domów na palach. Wszystkie były pomalowane na czerwono.
W świetle latarni niewiele było widać.
Dom był przestronny i przytulny, urządzony tak jakoś dziwnie jak dla nich. Bea wytłumaczyła im łamaną angielszczyzną, że mogą w nim zamieszkać od zaraz.
Bardzo się ucieszyli, bo mieli już dość tych hoteli, moteli i tym podobnych miejsc. Wreszcie jakaś stabilizacja.

Przenieśli cały swój majątek w postaci kartonowego pudła do tego domostwa, które na jakiś czas miało się stać ich ogniskiem domowym.
W ciągu kilku dni zagospodarowali się w nim na dobre. Dokupili brakujące rzeczy i zaczęli wieść powolne życie w wiecznych ciemnościach. Powoli poznawali okolicę i ludzi. Dzięki pomocy Bei dogadywali się jakoś z tubylcami. Aurora nawet nauczyła się już kilkunastu słów po norwesku. Często spotykała się z Beą, nawet można by rzec, że się zaprzyjaźniły.
Marcus zadzwonił do swojego biura i złożył wymówienie, co wprawiło jego szefa w duże zakłopotanie.
-Co z twoimi badaniami?- zainteresował się dyrektor jego firmy. -Nikt nie zna szczegółów twojego projektu, a poza tym było włamanie do twojego biura     i zniknęło parę ważnych rzeczy.
-Badania należy przerwać. – odparował natychmiast Marcus.
-Ty chyba oszalałeś!- denerwował się szef. - A tak właściwie to gdzie ty jesteś?
-Nieważne. -mężczyzna odłożył słuchawkę.

 Po tej rozmowie Marcus chciał zniszczyć płytę CD, ale nie pozwoliły mu na to agentki- jak je często żartobliwie nazywał.
Zaprzestał swojej destrukcyjnej pracy, więc miał w swojej naiwności nadzieję, że dadzą im wreszcie spokój.

Wiedli dosyć spokojne życie, niezmącone żadnymi nieoczekiwanymi wydarzeniami. Musieli przywyknąć do wiecznych ciemności, obserwowali liczne zorze polarne, których uroku nie dało się porównać do niczego innego, co znali. Ta noc dawała im niezrozumiały dla reszty mieszkańców spokój i poczucie bezpieczeństwa.
Przez parę miesięcy napawali się tym spokojem, ale z upływem czasu jakby go ubywało. Najbardziej lubili wieczory przy kominku, elektrycznym niestety, ze względu na przypadłość Jantar dla, której substancje powstające w wyniku procesu spalania drewna, były trujące.
Trzeba pomyśleć o przyszłości, zanim wzejdzie słońce. Marcus miał nadzieję, że jednak dadzą im spokój, ale obie panie nie były tego takie pewne.

W tajemnicy, przed Marcusem i Aurorą układały plan działania. Miały wiele koncepcji, o które czasem się sprzeczały. Wstępną wersją była ucieczka przez dwa miesiące i ponowny powrót do tej oazy spokoju w Norwegii, kiedy znowu zapadną ciemności. Jednak obawiały się  o zaprzyjaźnionych mieszkańców, żeby nie spotkał ich los niczemu niewinnych osadników Verde.
Z każdym przybliżającym ich dniem do wschodu słońca były bardziej rozdrażnione.
Aurora często wymykała się z Beą obserwować zorze polarne i stada reniferów spacerujących po horyzoncie. W przeciwieństwie do pozostałych członków rodzinynie mogła się doczekać, kiedy zobaczy ten surowy kraj w świetle słońca. Bea pokazywała jej zdjęcia zrobione latem. Wyglądało to surowo, ale przepięknie.

Pewnego dnia obie młode damy wzięły bez pozwolenia dwa skutery i wybrały się na wycieczkę w pogoni za reniferami. Bawiły się doskonale, ścigały się, po cichu skradały się do stad tych pięknych zwierząt. Aurora czuła się bezpiecznie w towarzystwie Bei, która doskonale znała teren. Nawet nie zwróciły uwagi jak bardzo oddaliły się od wioski. Skutery były bardzo szybkie.

W pewnym momencie zauważyły przed sobą światła. Aurora myślała, że to jakaś niespotykana forma zorzy polarnej. Bea zdziwiła się znacznie bardziej, nigdy wcześniej czegoś takiego tu nie widziała.
Nagle przed nimi wyrosło kilku wysokich, barczystych mężczyzn i wyciągnęło w ich stronę broń, taka samą, jaka miały mama i Miriam.






Brak komentarzy: