ROZDZIAŁ
11.
Wróciły do leżącego
na śniegu Marcusa. Nadal był nieprzytomny. Potężny guz tkwił na jego czole.
Zostały same, na dodatek bez Aurory. Ciekawe czy pilot zdaje sobie sprawę z nieletniego
pasażera. Jeśli tu nie zamarzną, to i tak za chwilę ich zlokalizują. To tylko
kwestia czasu.
Jantar
była zrozpaczona. Uprowadzono jej córkę, a mąż leżał nieprzytomny. Zostali sami
na nieprzyjaznej ziemi, wokół szalał wiatr, było ciemno. Nie mieli ze sobą nic,
co pozwoliłoby im przeżyć. Było lodowato, mrocznie, nieprzyjemnie.
Marcus
powoli zaczynał odzyskiwać przytomność.
Gdy
się ocknął i zorientował, co się stało, ból w jego czaszce przybrał na sile.
-A
gdzie Aurora?
-Została
w samolocie i wszystkie nasze rzeczy też: laptop, pieniądze, dokumenty. - przerażona
Jantar komentowała wypadki.
-Nasze
biedne dziecko, samo z obcym facetem.
- załkał zatroskany Marcus.
-Przynajmniej
nie zamarznie jak my.
Wszyscy
troje widzieli beznadziejność swojego położenia.
Zdawali
sobie sprawę ze swojej bezsilności.
Nagle
wśród huku wiatru usłyszeli warkot silnika.
Spojrzeli
po sobie zdziwieni trochę szybkością reakcji kromeriańskich agentów. Musieli
się czaić w pobliżu i czekać na nich. W końcu znali cel ich podróży.
Wpatrywali
się w niebo zdając sobie sprawę ze swojej niemocy. To koniec, zbiją Marcusa, a
je zabiorą obie na Kromerię i uwiężą na setki lat. Tylko, co się stanie z ich
biedną córeczką?
Było
ciemno, więc długo słyszeli tylko warkot silnika.
Zdawali
sobie sprawę, że wylądował. Z huku wiatru dało się słyszeć nawoływania. Niewyraźnie,
ale coraz wyraźniej rozpoznawali damski głos, co ich nieco zdziwiło.
Głos
stawał się coraz bardziej uchwytny, aż
w końcu usłyszeli.
-Mamo!
Tato! Miriam! Gdzie jesteście?- był to głos Aurory, jakże miły dla ucha w ich
sytuacji. Nie mogli uwierzyć własnym uszom i oczom.
W
ich kierunku biegła Aurora, a za nią Lars.
-Tu
jesteśmy!- zaczęli krzyczeć wszyscy, jeden przez drugiego.
-Dobrze....
, że żyjecie – padli sobie w ramiona.
-Ale
macie córeczkę, nie ma, co? To diabeł wcielony. Jak się tylko zorientowała, co
się stało, rzuciła się na mnie z pazurami? Zaczęła gryź, drapać, wrzeszczeć, ze
jestem bez serca. O mało, co nie spowodowała katastrofy. Tak długo się ze mną
szarpała, aż obiecałem jej, że po was wrócę. - relacjonował pilot trochę
zażenowany, trochę rozbawiony całą tą sytuacją. - Zbierajcie się, bo mi jeszcze
samolot ktoś zwinie.
Z
mozołem pokonali pod wiatr te kilkanaście metrów do maszyny. Usadowili się w
niej z dużą ulgą.
-Kochana
córeczka!- ściskali się z zapałem.
-Ładnie
mi, kochana. -roześmiał się Lars. - Gdyby
umiała pilotować samolot pewnie by mnie obezwładniła. Tylko jej możecie podziękować za ocalenia, bo
ja spanikowałem, przyznam się szczerze.
-Chciałeś
nas zostawić na pewną śmierć na tym pustkowiu. –zdenerwowała się Miriam. - To nazywasz
paniką?
-Co
miałem robić? Celowałyście do mnie z jakiejś dziwacznej broni i jeszcze te
zniknięcia związane raczej z wami. - tłumaczył się zapamiętale. -A tak swoją
drogą zabierzcie sobie tą zabaweczkę i tak nie wiedziałbym jak tego użyć. -
wyciągnął rękę z dezintegratorem.
Jantar
odebrała swoja własność.
-Dalej
macie zamiar prowadzić te swoje badania? Czy mam was odwieźć z powrotem do
Oslo?
-Jak
daleko odlecieliście? – zapytała Miriam obawiając się, że za daleko.
-Jakieś
10 km .
-Nic
dziwnego nie zauważyłeś w czasie lotu?
-Jak
mogłem coś widzieć, skoro cały czas walczyłem z tą małą lwicą?- mrugnął okiem
do Aurory.
-Zawieź
nas do najdalej na północ położonej jakiejś wioski. - zadecydowała Jantar.
Mimo
wszystko mieli zamiar kontynuować dalej swój plan ukrycia się. Pilot kiwnął
głową i zajął się nawigacją samolotu.
Po
godzinie lotu wylądowali w małej wiosce rybackiej, położonej tuż nad brzegiem
morza. Było zupełnie ciemno. Słyszeli tylko szum rozbijających się o skały fal.
Wysiedli
wszyscy z maszyny i rozejrzeli się wokół siebie. Kilka drewnianych domków na
wysokich palach, jeden sklep, jakiś pub i to wszystko. Kompletne pustkowie
wokół.
Skierowali
kroki do pubu, który jednocześnie wyglądał na dom.
Muszą
się ogrzać, cos zjeść i zastanowić nad przyszłością.
W
środku było przytulnie i ciepło. Jantar
i
Miriam w popłochu rozejrzały się w poszukiwaniu źródła tego ciepła. Na
szczęście nie był to stojący pośrodku pubu kominek, w którym pali się drewnem. Odetchnęły z ulgą.
Lars
przywitał się serdecznie z barmanem,
a jednocześnie właścicielem
hoteliku na piętrze. Rzadko miewali tu gości. Objaśnił mu po norwesku, że jego
pasażerowie są naukowcami, którzy chcą się tu osiedlić na jakiś czas. Załatwił
im na razie pokój na górze i uzyskał obietnicę, że rozejrzy się dla nich za
jakimś domkiem.
Język
norweski był dla nich zupełnie obcy. Musieli mu zaufać, że nie naopowiadał mu
jakichś bredni o nich.
-Dobre
wieści. Na razie możecie zatrzymać się tutaj, a potem właściciel pokaże wam
chatę, którą niedawno opuścili amerykanie. - zawołał Lars z daleka po angielsku. - Zamówić coś
do jedzenia?
Cała
czwórka strudzonych podróżników ochoczo pokiwała głowami.
Po
chwili przed nimi postawiono pięć talerzy z wyśmienicie wyglądającym łososiem
i cztery szklaneczki gorącego trunku, a dla Aurory gorącą herbatę.
Zabrali
się ochoczo do jedzenia. Lars objaśnił im, że zostają tu na noc. Nie mieli nic
przeciwko temu, byli znużeni, zmarznięci, choć wlany w ich żyły gorący rum
rozgrzał ich nieco. Okazało się, że w wiosce mieszka jedna młoda kobieta, która
zna język angielski. Jakoś sobie dadzą radę. Ulżyło im. Najbardziej w tej
chwili obawiali się o to, jak się dogadają z mieszkańcami wioski.
Po
obiedzie, bo jak się okazało był kwadrans po czwartej, właściciel pubu
zaprowadził ich do pokoju na piętrze. Padli na łóżka i prawie natychmiast
zasnęli.
Spali
szesnaście godzin.
Rano
obudziło ich pukanie do drzwi. Spojrzeli na zegarek.
Było
dziesięć po dziewiątej. Tylko rano czy wieczorem? Za oknem było tak samo ciemno
jak wcześniej.
To
ich pilot przyszedł się pożegnać.
-Dzień
dobry, śpiochy. - roześmiał się. -Spaliście tylko szesnaście godzin, czas
wstawać.
-Dzień
dobry, choć nie wiem czy to dzień czy noc. -zaspanym głosem odezwał się Marcus.
-Będziecie
się musieli do tego przyzwyczaić. Tu tylko przez dwa miesiące świeci słońce,
ale wtedy dla odmiany w ogóle nie zachodzi. Macie przed sobą osiem miesięcy
ciemności.
Jakoś
ich to nie zmartwiło.
-Właściwie
przyszedłem się pożegnać. - ciągnął dalej Lars. -???Wracam do Oslo. Jak
będziecie chcieli wracać, zadzwońcie do mnie.
Numer mojego telefonu zna właściciel pubu.
Właśnie! On ma na imię Ole. Obiecał, że się
wami zajmie. Jeszcze dziś pokaże wam chatę po tych Amerykanach, co niedawno
wyjechali. Jest też Bea – to ta dama, która zna angielski. - plótł jak najęty.
Potem
wyściskał się z każdym z osobna, ucałował serdecznie Aurorę. Mimo tych
wszystkich dziwnych wydarzeń bardzo ją polubił.
-Do
zobaczenia!- rzucił przez ramię i tyle go widzieli.
-Nawet
mu nie podziękowaliśmy. - pierwsza
z osłupienia ocknęła się Jantar - W końcu tyle dla nas zrobił.
-W
sumie okazał się być życzliwym człowiekiem, pomijając fakt, że nas chciał
porzucić, ale trudno mu się dziwić. Pod presją wycelowanej w siebie broni
człowiek robi różne głupoty. - podsumowała
Miriam.
Zeszli
na dół do pubu, zastanawiając się jak dogadają się z Ole. Na szczęście czekała
tam na nich też Bea.
Zjedli
śniadanie, złożone z jajecznicy i tostów, po czym cała szóstka wybrała się na
wycieczkę po wiosce.
Ole
i Bea zaprowadzili ich do jednego z podobnych do siebie drewnianych domów na
palach. Wszystkie były pomalowane na czerwono.
W
świetle latarni niewiele było widać.
Dom
był przestronny i przytulny, urządzony tak jakoś dziwnie jak dla nich. Bea
wytłumaczyła im łamaną angielszczyzną, że mogą w nim zamieszkać od zaraz.
Bardzo
się ucieszyli, bo mieli już dość tych hoteli, moteli i tym podobnych miejsc.
Wreszcie jakaś stabilizacja.
Przenieśli
cały swój majątek w postaci kartonowego pudła do tego domostwa, które na jakiś
czas miało się stać ich ogniskiem domowym.
W
ciągu kilku dni zagospodarowali się w nim na dobre. Dokupili brakujące rzeczy i
zaczęli wieść powolne życie w wiecznych ciemnościach. Powoli poznawali okolicę
i ludzi. Dzięki pomocy Bei dogadywali się jakoś z tubylcami. Aurora nawet
nauczyła się już kilkunastu słów po norwesku. Często spotykała się z Beą, nawet
można by rzec, że się zaprzyjaźniły.
Marcus
zadzwonił do swojego biura i złożył wymówienie, co wprawiło jego szefa w duże
zakłopotanie.
-Co
z twoimi badaniami?- zainteresował się dyrektor jego firmy. -Nikt nie zna
szczegółów twojego projektu, a poza tym było włamanie do twojego biura i zniknęło parę ważnych rzeczy.
-Badania
należy przerwać. – odparował natychmiast Marcus.
-Ty
chyba oszalałeś!- denerwował się szef. - A tak właściwie to gdzie ty jesteś?
-Nieważne.
-mężczyzna odłożył słuchawkę.
Po tej rozmowie Marcus chciał zniszczyć płytę
CD, ale nie pozwoliły mu na to agentki- jak je często żartobliwie nazywał.
Zaprzestał
swojej destrukcyjnej pracy, więc miał w swojej naiwności nadzieję, że dadzą im
wreszcie spokój.
Wiedli
dosyć spokojne życie, niezmącone żadnymi nieoczekiwanymi wydarzeniami. Musieli
przywyknąć do wiecznych ciemności, obserwowali liczne zorze polarne, których
uroku nie dało się porównać do niczego innego, co znali. Ta noc dawała im
niezrozumiały dla reszty mieszkańców spokój i poczucie bezpieczeństwa.
Przez
parę miesięcy napawali się tym spokojem, ale z upływem czasu jakby go ubywało.
Najbardziej lubili wieczory przy kominku, elektrycznym niestety, ze względu na
przypadłość Jantar dla, której substancje powstające w wyniku procesu spalania
drewna, były trujące.
Trzeba
pomyśleć o przyszłości, zanim wzejdzie słońce. Marcus miał nadzieję, że jednak
dadzą im spokój, ale obie panie nie były tego takie pewne.
W
tajemnicy, przed Marcusem i Aurorą układały plan działania. Miały wiele
koncepcji, o które czasem się sprzeczały. Wstępną wersją była ucieczka przez
dwa miesiące i ponowny powrót do tej oazy spokoju w Norwegii, kiedy znowu
zapadną ciemności. Jednak obawiały się o
zaprzyjaźnionych mieszkańców, żeby nie spotkał ich los niczemu niewinnych
osadników Verde.
Z
każdym przybliżającym ich dniem do wschodu słońca były bardziej rozdrażnione.
Aurora
często wymykała się z Beą obserwować zorze polarne i stada reniferów
spacerujących po horyzoncie. W przeciwieństwie do pozostałych członków
rodzinynie mogła się doczekać, kiedy zobaczy ten surowy kraj w świetle słońca.
Bea pokazywała jej zdjęcia zrobione latem. Wyglądało to surowo, ale przepięknie.
Pewnego
dnia obie młode damy wzięły bez pozwolenia dwa skutery i wybrały się na
wycieczkę w pogoni za reniferami. Bawiły się doskonale, ścigały się, po cichu
skradały się do stad tych pięknych zwierząt. Aurora czuła się bezpiecznie w
towarzystwie Bei, która doskonale znała teren. Nawet nie zwróciły uwagi jak
bardzo oddaliły się od wioski. Skutery były bardzo szybkie.
W
pewnym momencie zauważyły przed sobą światła. Aurora myślała, że to jakaś
niespotykana forma zorzy polarnej. Bea zdziwiła się znacznie bardziej, nigdy
wcześniej czegoś takiego tu nie widziała.
Nagle
przed nimi wyrosło kilku wysokich, barczystych mężczyzn i wyciągnęło w ich
stronę broń, taka samą, jaka miały mama i Miriam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz